„Och, mój Boże, znowu o Tudorze!” zakrzyknie pewnikiem niejeden czytelnik Malitowego bloga (z uwagi na ilość powieści w tej materii dodałam nowy, stosowny tag). Ale nie frasujcie się, uspokajam, nie idzie tu tylko o Tudorów. Mój ulubiony angielski wiek XVI oglądamy z perspektywy nowej zgoła postaci, czyli Tomasza Cromwella.
Cromwell, syn kowala rodem z Putney, jest modelowym przykładem tudoriańskiego „od pucybuta do milionera”. Trudnił się wieloma rzeczami: a to wojaczką (po stronie Francji, co prawda), a to handlem, a to wciskaniem rzymskim kardynałom anielskich posążków, udających antyczne (serio!). Rozważny, opanowany, przebiegły. Wyjąwszy krótki prolog, spotykamy Cromwella już w 1527 roku, gdy pełni służbę jako jurysta u arcybiskupa Wolseya, naonczas lorda kanclerza. Śledzimy jego poczynania w czasie zawieruchy z unieważnianiem pierwszego małżeństwa Henryka i wielkiej miłości władcy do Anny Boleyn. Cromwell zdobywa coraz większe wpływy, aż wreszcie, w 1534 roku, zostaje głównym kancelistą.
Jakim cudem nie-arystokrata doszedł do takiej pozycji? Przetrwał upadek swego mentora, Wolseya, i przez tak długi czas (no, przynajmniej przez 600 stron książki) wytrwał w łaskach u kapryśnego Henryka VIII? Hilary Mantel pozwala nam domyślać się, że to z uwagi na dużą dozę realizmu w myśleniu, rozwagę i niezwykle rozwinięty zmysł dyplomacji.
„Wolsey oczekiwał wdzięczności króla, w której to materii czekało go srogie rozczarowanie (…). On, Cromwell, już dawno przestał ulegać chimerom temperamentu i prawie nigdy nie bywa zmęczony (…). Dworzanie przekonali się, iż to on nadaje kształt wydarzeniom, modelując je według swojego widzimisię. Co więcej przejmuje i neutralizuje bawy innych, dając otoczeniu poczucie jakiej takiej stabilności w niepewnym świecie”*
Innymi słowy, ostoja harmonii. Wygrał sobie Wolseya, Henryka, Annę Boleyn, Marię Boleyn, Joannę Seymour… aż dziw, że skończył, jak skończył. Ale o tym na razie – sza.
To nie jest powieść dla „świeżaczków” w materii tudoriańskiej. Dobrze mieć podstawy, znać choć pobieżnie źródła przebieg konfliktów (zwłaszcza damsko-męskich, a wypadku Henryka VIII to konflikty przecież państwowe), gdyż bez tego łatwo się pogubić w gąszczu nazwisk i interesów. Tutaj czytelnik może poznać historię trochę „od kuchni”, nie od strony gwiazd wielkiego formatu (król i jego żony i kochanki), ale drugoplanowych aktorów, jak właśnie Cromwell. W każdym razie, ja jestem ukontetowana długą a zacną lekturą. Przy okazji, tytuł może być mylący: akcja toczy się wszędzie, oprócz komnat Wolf Hall – czyli rezydencji rodu Seymourów. Ale ostatnie słowa powieści dają do zrozumienia, że już wkrótce udamy się do Wolf Hall. Wkrótce, czyli w następnej książce. „Bring up the bodies” wydano w Anglii w maju 2012. A ja z zainteresowaniem czekam na polskie tłumaczenie.
PS. Hilary Mantel ostatnio wywołała burzę w angielskich mediach, określając księżne Catherine jako „zaprojektowaną, z plastikowym uśmiechem”. Przyrównała ją właśnie do Anny Boleyn i innych królewskich żon, rozważając ich funkcję jako matek następców tronu. Tu rzeczona wypowiedź, a tu, tu i tu kilka nawiązań.
PPS. W ramach wyzwania „Z półki”, edycja 2013.
* Hilary Mantel, „W komnatach Wolf Hall”, przeł. Urszula Gardner, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2010, s. 528.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…