W miniony weekend wybraliśmy się do Poznania i były to ewidentnie trzy dni, kiedy w stolicy Wielkopolski działo się wszystko. Już mniejsza o konferencje (ja pojechałam na jedną, część moich akademickich znajomych na inną), ale był też Air Show (70 tysięcy widzów!), rozmaite biegi i zawody czy wreszcie dość brzemienny w skutkach mecz Lecha z Legią. Ah, no tak, no i Pyrkon. O starogreckiej jedności miejsca i czasu tych wydarzeń dane mi się było przekonać trzy tygodnie temu, kiedy usiłowałam znaleźć nocleg w Poznaniu (cóż, kiedy wiadomość o przyjęciu abstraktu przychodzi dopiero wtedy…) i oświeciło mnie. Brak miejsc? Fakt, przecież to Pyrkonowy weekend! Niemniej, nocleg się znalazło (z klimatem mocno… kolonijnym), a cały poznański wypad oceniam na piątkę z dużym plusem!
Tak naprawdę to był mój pierwszy raz w tej okolicy, więc wszystko było nowe i pożądane do podziwiania: od secesyjnych kamieniczek po pyry z gzikiem (delicje). Jak na trzy wypakowane konferencją i innymi planami dni, udało się nam – to jest mnie, mojej przyjaciółce i Królowi Małżonkowi – zaskakująco dużo zobaczyć. I zjeść. Tak, zwiedzanie knajp to też jest zwiedzanie i nikt nie wmówi mi, że jest inaczej (dość wspomnieć cudowną książkową kawiarnię w Cieszynie!). Niemniej byliśmy i na samym rynku (koziołki!), i w okolicach Starego Browaru, i na Ostrowie Tumskim, i nawet na Malcie.
Nie mogłam sobie jednak odmówić także choćby krótkiego spaceru po Jeżycach, zwłaszcza, że mieszkaliśmy właśnie w tej części Poznania. Choć do Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz mam stosunek raczej ambiwalentny – im dalej w książki, tym mniej chętnie czytam, tych nowszych w ogóle nie czułam potrzeby przyswoić, zwłaszcza po recenzji Zwierza czy Megu. Do kilku tomów jednak chętnie wracam, a że szalenie łatwo namierzyć większość powieściowych lokalizacji, to udało się pomachać najważniejszym miejscom. Otóż w kamienicy z wieżyczką przy Słowackiego 18, na pierwszym piętrze, mieszkała familia Żaków (rozrastająca się stosownie w późniejszych częściach), a Ceśka Żakówna, czule zwana „Cielęciną”, spędziła kilka rozkosznie samotnych dni na wieżyczce w finale „Szóstej klepki”. Z niecierpliwością oczekiwał jej na chodniku Jurek Hajduk (przy okazji, to jego wystawanie przed domem nosi znamiona stalkingu).

Najsłynniejszy jeżycjadowy adres to oczywiście Roosevelta 5 i secesyjna kamienica z ozdobną balustradą, w której rezydują rodzina Borejków z rozmaitymi przyległościami. Pod tym samym numerem mieszkał Paweł Nowacki, ale to Borejkowie zdominowali tę lokalizację zupełnie. Mieszkanie przy Roosevelta, zawalone książkami, z olbrzymią kuchnią, pełne ludzi – tak mieszkańców, jak i nieustannych gości – stanowi jedno z najważniejszych miejsc na mapie Musierowiczowego Poznania, jeśli w ogóle nie jego centrum. I choć późniejsze książki nieco mi zniszczyły obraz Borejków, to do dziś pamiętam noszenie węgla w „Kwiecie kalafiora” czy wigilię z „Noelki”.




Nie ukrywajmy zresztą, że jedzenie jest ważną rzeczą w życiu (cytując klasyka, „kiedy pytają mnie, co jest ważniejsze, miłość czy jedzenie, nie odpowiadam, bo jem”). Poznań dostarczył nam dużej ilości dóbr kulinarnych, zarówno jeśli chodzi o pyry z gzikiem (ziemniaki z twarożkiem, drogie krakusy), jak i rogale świętomarcińskie czy pyszne śniadania. Trzy miejsca godne polecenia to arcyurocze Ptasie Radio przy Kościuszki – duże a smaczne śniadanko, a ptaszki ćwierkają, że serwują tam też znakomitą szarlotkę – Yeżyce Kuchnia, oraz Uno Espresso.



W niedzielę, jak już donosiłam uprzejmie, dość spontanicznie wpadliśmy z Królem Małżonkiem na Pyrkon, choć atmosferę festiwalu czuliśmy już od samego przyjazdu: w całym mieście pełno było pyrkonowiczów, wyposażonych w obowiązkowe identyfikatory. Odnotowałam zwłaszcza duże ilości ludzi w piżamośpiochach typu onesie (przykładowo, wracaliśmy w przedziale z chłopcem w takimż stroju pingwina) oraz dzierżących kartki z napisem „free hugs” (niekoniecznie obydwie rzeczy naraz). Niemniej, wpadliśmy do kompleksu targów niedzielnym popołudniem i właściwie zdążyliśmy tylko przespacerować się po całym kompleksie i starannie zwiedzić strefę dla wystawców. Nabyłam kilka drobiazgów i dwie książki – w tym Kisielową „Toń”, yay! – ale zasadniczo stwierdzam, że nie jestem stworzeniem konwentowym. Doceniam to szaleństwo i pozytywną energię oraz ludzką kreatywność w kwestii przebrań, ale jednak wolę bardziej kameralne spotkania.

Tak czy tak, poznański wyjazd okazał się bardzo zacny. Przeczytałam prawie trzy książki – w końcu długie godziny w pociągu zobowiązują – dokształciłam się naukowo, kulturowo i kulinarnie. I czego chcieć więcej?
PS. W przedziale w pociągu powrotnym do Krakowa – doładowanym niemiłosiernie – towarzyszył nam też chłopiec z ogonem Szczerbatka. Kolce, szalenie pomysłowo, wykonane były z czarnych pionków.
PPS. Pozostaję pod wrażeniem dracznych nazw różnych miejsc poznańskich, wśród których zdecydowany prym wiedzie widziany z tramwaju serwis napraw „Samo spadło” (pełne zrozumienie klienta!).
Świetna relacja :) A na jakiej konferencji byłaś? Pozdrawiam!
Dziękuję :)
Na Poznańskim Konwersatorium Religioznawczym — najwyraźniej ich strona teraz nie działa, ale można zerknąć na fb:
https://www.facebook.com/pg/religioznawcze
„Samo spadło”. Płaczę.
Ja na Pyrkonie rozmawiałam z Panią doktór nauk ścisłych, która miała prelekcję o tym, dlaczego Wakanda nie może istnieć. Złamała mi serce. A później zabalsamowała mnie tym, jak wysypała z reklamówki mnóstwo kamyczków z Marsa, Księżyca oraz okolic i pozwoliła sobie podotykać :3
Właśnie przeczytałam, com napisała i zorientowałam się, jak wielkim nerdem jestem.
Tylko troszeczkę :3
O, uwielbiam Poznań :) Śladem bohaterów Jeżycjady też się miałam okazję troszkę przejść (a w każdym razie widziałam właśnie „główną” kamienicę na Roosvelta 5), a i w Ptasim Radiu raz byłam, akurat na ciastku, i potwierdzam: pyszne, ale porcje ogromne!
Ja właśnie dopiero zaczęłam uwielbiać, ale wszystko po trochu razem mnie do tego bardzo przekonuje 😊 a ciastko w Ptasim Radiu to jest plan na następny raz!