Już od dawna obiecywałam sobie, że nadrobię książki Łukasza Orbitowskiego. Obiecywałam jednak jakoś mało skutecznie – przeczytałam lata temu „Święty Wrocław” i byłam nastawiona na więcej, a w międzyczasie minęły choćby „Szczęśliwa ziemia” czy „Inna dusza” nagrodzona Paszportem Polityki, ale jakoś… nie udało się. Ale nabyliśmy sobie najnowsze Orbitowskie opus, zdecydowanie od fantastyki odchodzące – mianowicie powieść „Exodus”, przeczytaliśmy i starannie wraz z Królem Małżonkiem przedyskutowaliśmy.
„Exodus” kreśli historię Janka, który pewnego dnia podejmuje wszystkie pieniądze z banku, po czym wsiada do pociągu na dworcu Warszawa Centralna i odjeżdża. Za sobą zostawia wszystko: dom, rodzinę, pracę. Wyrzuca telefon, tnie na kawałeczki karty płatnicze, niszczy dokumenty i wrzuca je do odpływu. Sam siebie ściera z powierzchni Ziemi i jako nikt, nieistniejący, rusza na Zachód. Patronuje mu Aleister Crowley z „Księgi Thota”: „Wędruj samotnie i śpiewaj!”. Janek nie śpiewa, Janek wędruje. Nie, Janek ucieka.
Ucieczka, na wpół celowa, na wpół chaotyczna, wiedzie do Berlina i spotkań z kobietami o zagmatwanej przeszłości, potem do obozu uchodźców u podnóża Alp, wreszcie do mrocznej Lublany i na małą grecką wyspę, gdzie czas prawie jakby się zatrzymał – a między wrzucaniem Janka w kolejne miejsca Orbitowski wraca do przeszłości bohatera, coraz bardziej rozjaśniając przyczyny jego exodusu. Przyznaję, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron zżymałam się, jak to zupełnie, ale nic-a-nic nie obchodzi mnie cała ta historia i w ogóle nie interesuje mnie, dokąd i z jakiej przyczyny zmierza bohater. Potem jednak cała ta opowieść zaczęła bardziej intrygować, a choć Janek przebywa w czasoprzestrzeniach… wymagających (obóz uchodźców czy pustostan współdzielony z bezdomnymi w podobnie bałkańskim rejonie to bardziej jaskrawe przykłady), to jednak sumiennie przedzierałam się przez jego opowieść zarówno tę współczesną, jak i retrospekcyjną.
Zresztą ta poszatkowana część retrospekcyjna, przywołująca Jankowe lata studenckie i po-studenckie, prowadząca do bezpośredniego powodu tytułowego exodusu wydała mi się najlepsza – przyczyna jest dość oczywista, to narracja dotycząca spraw, które rozumiem, które są dla mnie bardziej namacalne niż berlińskie czy greckie ekscesy. Jednocześnie to narracja bardzo odległa doświadczeniowo, wszak szalenie przykra, i dobitnie uzmysławiająca, jak niewiele trzeba do życiowego szczęścia… i nieszczęścia.
Świetnie to jest napisane językowo, z mieszanką pogardy dla współczesnego świata (niech przykładem będzie sformułowanie „trwa spieszny żer” w fastfoodowej okolicy Złotych Tarasów, to krótkie hasło mówi wszystko), ogólnego Weltschmerzu i taplania się w bagienku prozy życia, ale jednak nie jest to tchnące beznadzieją, przynajmniej nie bardzo. Niemniej wyborne pióro i wciągająca koniec końców opowieść nie były w stanie uratować dla mnie tej książki. Bo wreszcie przyszło zakończenie, ostatni i przedostatni przystanek, i wyszło tak, że finał „Exodusu” zupełnie mnie zaskoczył. Szczerze mówiąc – nie widzę w tym finale żadnego sensu. Chyba, że taki był autorski zamiar, to proszę uprzejmie. Ale ja czułam się zawiedziona, że właśnie takie zakończenie uzyskała Jankowa tułaczka. Nie chodzi o to, że otwarte. Chodzi o to, że nie pojmuję logiki, która za nim stoi. I właśnie dlatego „Exodus” pozostawił po sobie gorzkie poczucie rozczarowania.
Ale może właśnie o to chodziło?
PS. Zobaczcie wywiad z autorem na Wielkim Buku i tekst Owcy o „Exodusie”!
„Exodus” Łukasz Orbitowski
Wydawnictwo Sine Qua Non, 2017
Ba, ja już o zakończeniu nie pisałam, bo przeczołgałam w zasadzie całą powieść :D Ale fakt, było jakieś takie… kompletnie nielogiczne! Wrr, no naprawdę wkurzyła mnie ta książka! Ale też zgadzam się, że te retrospekcyjne fragmenty były najlepsze i dla mnie też najciekawsze: na przekór temu, co mówił sam autor, który na spotkaniu autorskim wywodził, że grzebiąc w Janka przeszłości tak sobie nudzi i powolutku tłumaczy co i jak, i że to by było nie do zniesienia, więc przeplata to fragmentami żywszymi, dziejącymi się w powieściowym „teraz”. A mnie właśnie to „teraz” wymęczyło bardzo.
O to się zgadzam bardzo, że dla mnie dużo żywsze były te retrospekcje, a akcja „teraz” bardziej męcząca… cóż, oczekiwania się ewidentnie rozminęły!
To spotkanie na temat „Exodusu” w ogóle było bardzo dziwne. Jak autor opowiedział co go zainspirowało (było taką pierwszą, inicjacyjną myślą) do napisania książki to już właściwie na wstępie wiedziałam o co chodzi we fragmentach kursywą (piszę pokrętnie, żeby komuś przypadkowo nie zaspojlerować w komentarzach).
A na koniec, gdy podeszłam po podpis to Łukasz mnie przywitał słowami „o, przyszły znane blogerki książkowe!” i do teraz nie rozkminiłam czy to ironia czy nie :D
Ale szczerze mówiąc, ja się szybko domyśliłam, o co chodzi we fragmentach pisanych kursywą — coby nie spoilerować :)
Hmm, to faktycznie mogło być i ironiczne, i zupełnie nie, domyślam się, że ciężko było wyczuć…
No ciężko, ale przekonuję sama siebie, że to jednak było z szorstką sympatią :D W każdym razie zanadto się tym nie przejmuję, to bardziej zabawne :D
Lubię, jak najpierw sobie podyskutujemy, a później Ty to tak celnie ubierzesz w słowa. Pozostaje mi się tylko zgodzić i przytaknąć.
Dzię-ku-ję!