Gdzieś we Lwowie stoi stary dom, ba, kamienica dumnie prezentująca na ścianie klatki schodowej olbrzymi, secesyjny witraż. Dom rozkłada się i niszczeje, podobnie jak całe miasto. Z końcem wieku zaczynają odpadać lwowskie balkony i zabytkowe sztukaterie, a przejście przez ulicę może skończyć się poważnym urazem głowy. Ale nie o balkony chodzi – a o to, że i Lwów, i dom z witrażem byli świadkami wielu tragedii, jak w dniu, kiedy przyniesiono ciało Marianny, przeszyte kulą snajpera i zawinięte w niebiesko-żółtą flagę. To właśnie ten dzień otwiera właściwą historię „Domu z witrażem”.
Żanna Słoniowska, nagrodzona w konkursie To musi się powieść, zabiera czytelników świat o zbyt wielkiej niejednoznaczności, do Lwowa i Ukrainy targanych konfliktami, od wojen światowych aż po wieńczący opowieść Majdan. Przewodniczką po tym świecie jest córka uznanej operowej śpiewaczki, która snuje opowieść o czasach dawnych i współczesnych. I na każdym planie czasowym żyje w cieniu swojej matki, czy to jako jej nie dość kochane dziecko, czy jako kochanka jej kochanka. Zawiłe, wiem, ale u Słoniowskiej nic jest proste i łatwe do zrozumienia. Może wyjąwszy śpiew Marianny, czysty, zdecydowany, oddany sprawie.
Na okładce przedstawiono powieść Słoniowskiej jako opowieść o otwieraniu oczu na sztukę i historię, o pragnieniu wolności, o wzniecaniu rewolucji, ale mnie najmocniej poruszyła część nie polityczna, nie historyczna, nie artystyczna – a kobieca, ta przykra nieuniknioność, ta konieczność żałościwego nieszczęścia. Bowiem tytułowy dom, tytułowy witraż spajają cztery pokolenia kobiet, które koegzystują w nabrzmiałym pogardą milczeniu, kłótniach, krzykach i wzajemnym niezrozumieniu. Prababka w spranym szlafroku, bezkształtna i odwieczna, nieszczęśliwa i kulejąca Aba, jej córka-śpiewaczka Marianna, impulsywna, namiętna, oddana walce z systemem i wreszcie pokolenie najmłodsze, bezimienna narratorka. „Jesteśmy jak matrioszki – zauważa córka Marianny – jedna siedzi w brzuchu drugiej, nie do końca wiadomo, która w której, wiadomo tylko, która żyje, a która już nie, jesteśmy jak matrioszki przeszyte jednym strzałem na wylot”.
Strzał na wylot i historia, która pcha się w nasze życie drzwiami i oknami – tak narratorka mogłaby podsumować życie swoje i swoich antenatek. To nie jest opowieść, którą czyta się łatwo, wymaga zatrzymania się, zastanowienia. Czasem bywa nużąca, a przeszłość przeplatająca się z teraźniejszością jak szkiełka w witrażu potrafią zagmatwać obraz. I choć domyślam się, że to wątki polityczno-rewolucyjno-historyczne nie pozostały bez znaczenia w ostatecznym konkursowym rozstrzygnięciu, to dla mnie wartość „Domu” leży zupełnie gdzie indziej: w intymnym portrecie czterech kobiet. Choć bezsilnie obserwujemy gorzki rozbrat ich marzeń i rzeczywistości.
PS. Rzecz z Serii Proza – za książkę dziękuję wydawnictwu Znak Literanova!
Właśnie się zabieram za tę książkę, brzmi obiecująco! :)
Czekam na wrażenia! :)
Że tak sobie westchnę, Malitko, mogę? Mam nadzieję, że mogę. A więc: ach, jakże Ty pięknie piszesz :)
Też westchnęłam, i to na głos! Ach, dziękuję :)
<3 :)