Konkretnie chodzi o ten londyńskie. A jeszcze konkretniej, o „Buddę z przedmieścia” Hanifa Kureishiego. O tym, jaki mam stosunek do tej książki, najlepiej świadczy fakt, że do spisania wrażeń zbieram się już Bardzo Długo. Z lekką wręcz niechęcią, bo ciężko było rzecz ugryźć. Ale spróbujmy.
Karim Amir, syn Angielki i Hindusa, mieszka na rzeczonych przedmieściach Londynu i z tychże przedmieść (no, przynajmniej na początku) snuje opowieść bardzo rodzinną – zaczynając od dnia, kiedy jego ojciec, Harun zwanym Harrym, przeistacza się w duchowego guru, rujnując już i tak dość niestabilną równowagę życia familii Amirów. Będzie też o Anwarze, przyjacielu Haruna, i jego rodzinie – zwłaszcza o upartej córce i dość nieudanym zięciu, sprowadzonym z Indii. Będzie o Evie, kochance Haruna, artystycznej duszy, która wciąga Karima i jego ojca w nowy świat. Będzie wreszcie o Londynie, tym multi-kulti tyglu narodów i pomysłów na życie, o sztuce, poszukiwaniu tożsamości, dojrzewaniu i rewolucji obyczajowej. Karim relacjonuje kolejne, coraz to bardziej odjechane doświadczenia: a to teatr i wymyślanie sztuki na bieżąco, a to taki czy inny narkotyk, a to doświadczenia krańcowe, czyli ból jako gra. Czy jest w tym szczęśliwy? Ha, jak sam stwierdza, pewnie łatwiej to spełnienie przychodzi w wielkim mieście, bo na przedmieściach mało kto o szczęściu marzy. „Wszystko polegało na przyzwyczajeniu i wytrwałości: nudę okupywało poczucie bezpieczeństwa i stabilności”, stwierdza Karim beznamiętnie. Co w jego życiu zmienia przeprowadzka do Londynu – o, tego już zdradzić nie śmiem.
Kureishi zadebiutował w 1990 roku tą powieścią i może w tym właśnie leży mój problem – że minęło już dwadzieścia pięć lat i to, co wtedy wstrząsnęło Wielką Brytanią (idąc retoryką okładkową), dziś nie wstrząsa (to konkretne wydanie to wznowiona wersja polskiego przekładu z 1998 roku, więc i w Polsce dostęp wcześniej był). Ciekawym głosem w tej sprawie jest wstęp Zadie Smith, która pieje peany na cześć powieści – ale trzeba zaznaczyć, że czytała przemycanego niczym kontrabandę „Buddę” w bardzo konkretnym okresie swojego życia: w szkole średniej. Wtedy pewne książki czyta się zupełnie inaczej, nie mówiąc o tym, że naonczas, jak to ujmuje Smith, ujrzenie słowa „cipka”, stojącego zaledwie siedem wyrazów od znajomego, lecz rzadko widzianego w druku imienia „Karim” stanowiło „samo w sobie nie lada atrakcję”. Taż samo, przewrotny styl Kureishiego, jego nowatorskie podejście do imigrantów i relacji z Anglikami (trzeba przyznać, że obie strony obrywają po równo), bezpośrednia narracja (ot, jak gawęda, opowieść przy piwie) – wtedy odbierało się to zupełnie inaczej niż dziś.
Bynajmniej nie chodzi o to, że jest to książka zła. O nie, wręcz przeciwnie, rozumiem i doceniam, że w konkretnym momencie, w konkretnych kręgach budziła zachwyt. Uczciwszy to, że jest naprawdę świetnie napisana (i przełożona), rozkładam łapki i bezradnie przyznaję: na mnie nie zrobiła tak potężnego wrażenia.
A może to wszystko dlatego, że po prostu od pierwszej strony nie lubiłam Karima.
Nie jestem pewna jak do niej podejść, ale Kureishi leży już od jakiegoś czasu na mojej półce. To na pewno nie łatwa literatura, ale chciałabym się z nią oswoić. :)
Oswoić – ładne określenie :)