Elif Şafak lubiłam bardzo. Zaczęłam od „Pchlego pałacu” (przed erą bloga), był też „Bękart ze Stambułu” i „Czterdzieści zasad miłości”. Magiczna zabawa słowem i najbardziej klimatyczne opisy ever. Tym razem też miało być, innymi słowy, pięknie – nie było.
„Lustra miasta” to opowieść o mniej lub bardziej powiązanych ze sobą osobach, między Madrytem a Stambułem w połowie XVII wieku. W części hiszpańskiej jest więc inkwizytor Alonso Perez de Herdera, który postępuje zgodnie z nakazem Głosu. Głos nakazuje mu tępić grzeszników i ustami Alonsa wygłasza płomienne kazania (hm… Savonarola zza grobu?). Mamy także rodzinę Pereirów: szanowany lekarz Antonio, jego piękna i niedostępna – czy raczej: wyobcowana – żona Isabel, plus brat Miguel, rodzinna czarna owca. Elena Rodriguez, niepocieszona kobieta, która straciła dziecko i swoje macierzyńskie tęsknoty przelewa na synka Antonia i Isabel. Beatriz Blasquez, nieszczęśliwie zakochana w Miguelu. Pojawia się też – to już w Stambule – derwisz Şeyh Süleyman, rabbi Jakub i cała dzielnica żydowska. Wszyscy mają swoje sekrety i pragnienia, wzajemnie ze sobą kolidujące. Miasto, inkwizycja, zakazana miłość – niby przepis na sukces.
Co poszło nie tak? Wydaje się momentami, że fabuła jest tylko pretekstem, tłem dla egzaltowanych opisów. Metafory piętrzą się jedna za drugą, a każda kolejna jest jeszcze bardziej natchniona. Królują wśród nich personifikacje: odczuwające emocje drzewa, księżyc, rzeka i oczywiście tytułowe miasto luster usuwają w cień „ludzkich” bohaterów: Isabel, Miguela, Antonia…
Dwie małe próbki, proszę bardzo:
„Czasem, gdy wszystko wokół mieni się tysiącem barw, jak na obrazku namalowanym przez dziecko obdarzone nieograniczoną fantazją, jedna rzecz, czy to pośrodku, czy gdzieś z boku, razi oko upartą czernią. Takim właśnie jedynym czarnym punktem wśród ferii kolorów była postać kobiety, prowadzącej za rączkę chłopczyka. Może pędzel małego malarza, nanosząc farbę, pominął ich w chwili nieuwagi, albo gruby pancerz, w który byli zakuci, zatrzymał potoki barw, a może należeli do innego obrazka i znaleźli się tu przypadkiem?”*
„Tej nocy sierp księżyca kaprysił jak dziecko, któremu wyrzynają się ząbki. Obrzmiałe, zaczerwienione dziąsła pocierał wszystkim, co mu wpadło w ręce. Ogryzał noc, nieświadom, że wraz z jej ubywaniem ubywa także jego samego”**
Obolałe dziąsła księżyca?! Na litość. Przesada. Nie chodzi o to, że metaforyczne opisy są złe, tylko trzeba znać umiar. Za dużo tych duchów, zjaw, diabłów w kuchni, tajemniczych głosów, a za mało ludzi. Miałam wrażenie, jakbym czytała pierwsze wiersze młodocianego poety – zdradzającego talent, ale nadmiernie rozmiłowanego we własnych słowach. Co więcej, historie poszczególnych bohaterów „Luster…” są niedokończone, urwane, rozmyte. Takie niewiadomoco. Poziom rozczarowania: +10.
Jest jedna rzecz, która mnie pocieszyła, a którą odkryłam po przeczytaniu: to jedna z pierwszych powieści Autorki. Później było już tylko lepiej – tylko ja czytałam nie w tej kolejności, co trzeba. Uff, jest światło w tunelu.
PS. Niemniej, dziękuję Natalii za pożyczenie. A dokładniej rzecz ujmując, Masaji via Natalia :)
* Elif Şafak, „Lustra miasta”, przeł. Anna Akbike Sulimowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 102.
** Tamże, s. 325.